Istnieją ludzie, którzy potrafią złożyć literki w piękną
całość. Znam, znam, znam... niezwykłą Piranię, która
potrafi pisać i czarować swoim tekstem.
Dzisiaj wrzucam jej "zielone" przemyślenia.
Sałata. Ogórek. Papryka. Brukselka. Brokuł. Por. Fasolka.
Sałata. Ogórek. Papryka. Brukselka. Brokuł. Por. Fasolka.
Natka pietruszki. Seler naciowy. Rzeżucha. Kiełki. Koperek
(czy Szwedzi wiedzieliby, co ze sobą zrobić bez
koperku
do łososia i śledzi?).
do łososia i śledzi?).
Skromni i swojscy, ale pewni
siebie pewnością warzyw i jarzyn,
bez których nie obejdzie się żadna kuchnia, a
już na pewno nie zdrowa.
Nie muszą nic udowadniać, wszyscy znają ich zasługi.
Podobnie jak zasługi
szczypiorku, szparagów
(te akurat trochę się wywyższają) i największego z
wielkich w kategorii
„na sz” – szpinaku!
I jeszcze prężący łodygi na
sklepowych półkach, przeżywający
swą drugą młodość jarmuż. I wciąż na topie
–
maślane avokado,
choć trudno je uznać za ziomka swojskich, zielonych sąsiadów.
Takich jak gruszka, jabłko,
papierówka. Czy absolutnego autochtona,
z nieco babcino-działkowego rozdania –
agrestu.
Twardy na zewnątrz, soczysty i
mięciutki po rozgryzieniu,
niczym domowa, uproszczona wersja bubble tea.
Bez
tea.
I kolejne zielone kulki: winogrona.
I dalej, idąc za południowym powiewem: bazylia, mięta, kolendra, rozmaryn,
oregano…To wszystko jest zielone. Nawet
wtedy, gdy przebiera się za brązowe, jak ma to w zwyczaju kiwi, które widocznie
nie może sobie poradzić bez lekkiego futerka na wierzchu.
Bo zielony to symbol
obfitości, witalności i hojności. W tym przypadku natury. Ta soczysta, świeża i
pachnąca zieleń rozpływa się w ustach, a zielone witaminy rozchodzą się po
organizmie niczym witaminowa lawina. Jednak próba wymienienia
wszystkich witamin zawartych w zielonych warzywach i owocach, to jak próba
szybkiego spisu powszechnego w Chinach. Zielone to po prostu jedne z najzdrowszych
warzyw i owoców, które posiadają wszystkie witaminy jakich dusza zapragnie (w
tym C, A, E, K) oraz minerały. Zawierają chlorofil, który poprawia odporność
organizmu i wpływa na czerwone krwinki, czy chroni przed szkodliwym działaniem
wolnych rodników, a także kwas foliowy (witamina B).
Szczęście na talerzu
Szczęście na talerzu
Najlepiej jeść je w surowej
postaci, bo wtedy nie tracą swych składników odżywczych, lub gdy trzeba, krótko
gotować.
Lub, jak Inga z Warszawy,
sporządzać z nich koktajle, podstępnie przemycając w ten sposób surowe warzywa, które dzieci
czasem traktują jak osobistych wrogów nr 1.
- Gdy dzieci były młodsze za
nic nie chciały wziąć do ust czegoś zielonego – wspomina Inga. Kiedyś
stwierdziła, że przecież nie namawia ich do spróbowania kosmity, na co syn
szybko odrzekł, że wolałby kosmitę. – Byłby lepszy – uzasadnił z przekonaniem.
Ponieważ zupy-kremy były
krótkim sposobem na przemycenie cennych witamin do organizmów dzieci, wpadła na
inny sposób konspiracji warzyw – koktajle. Blendowała (kiedy dzieci były czymś zajęte)
i podawała, mówiąc, że to „kosmiczny szejk”, „eliksir szczęścia”. - Co jest prawdą
– śmieje się dziś.
Kiedy pewnego razu syn
stwierdził, że eliksir nie smakuje jak eliksir, tylko zmiksowany kosmita,
odparła, że podobno lubi kosmitów.
Inga także komponuje eliksiry
dla siebie. – Wrzucam coś zielonego do miksera, czy to szpinak, czy to miętę, natkę,
seler naciowy, ogórek, kiwi, sok z limonki i gotowe. Staram się przestrzegac
zasady, że 60% to owoce, a 40% warzywa.
Jeden z tych zielonych
bohaterów jest, a w zasadzie był, szczególnie kontrowersyjny: szpinak. Żaden nie
obrósł tak złą legendą w Polsce jak doskonały diler żelaza i witaminy C.
Czarny PR szpinaku ciągnął się przez lata, zwłaszcza czasów PRL; jedynie równie złowróżbnym obiektem tych czasów była tylko czarna wołga. Prawdopodobnie była to kwestia przyrządzania go przez szkolne kucharki, które wówczas raczej go unicestwiały, niż gotowały. – Gdy widziałam to na talerzu, to zawsze byłam pewna, że to jest coś, co przeżuła krowa, po czym wypluła na mój talerz – wspomina szkolne czasy Inga.
Czarny PR szpinaku ciągnął się przez lata, zwłaszcza czasów PRL; jedynie równie złowróżbnym obiektem tych czasów była tylko czarna wołga. Prawdopodobnie była to kwestia przyrządzania go przez szkolne kucharki, które wówczas raczej go unicestwiały, niż gotowały. – Gdy widziałam to na talerzu, to zawsze byłam pewna, że to jest coś, co przeżuła krowa, po czym wypluła na mój talerz – wspomina szkolne czasy Inga.
Trauma szpinakowa jest już
dziś na szczęście przeszłością, nawet dla starszego i średnego pokolenia
Polaków. Młodzi, jak biegająca na zajęcia fitness Maja, urodzeni po
transformacji ustrojowej mieli już do czynienia ze szpinakiem po metamorfozie –
pysznym, dobrze przyprawionym i przyrządzonym, pachnącym we włoskich daniach
czosnkiem. Albo obecnym w sałatach w postaci surowych listków, okraszonych na
przykład truskawkami i fetą. – Kocham szpinak – deklaruje Maja. – Jestem jego
odwieczną fanką i nie wiem, jak mogło być kiedyś inaczej.
Latem wsiąść na rower i
podjechać na najbliższy warzywny bazar, by tam wynaleźć najpiękniejszy szpinak
i wrzucać go garściami do torby. – To takie moje zielone złoto – mówi z
uśmiechem.
Słowo od autora
„Wszelka, mój bracie, teoria
jest szara – pisał Goethe – Zielone zaś jest życia drzewo złote”.
Zaś Julian
Tuwim twierdził, że „O zieleni można nieskończenie”.
Można. Ale można spróbować
pograć tym kolorem i będzie to wyłącznie zdrowa gra.
Bo jedyne co w przyrodzie
zielone i szkodliwe, to zielony, źle skrojony garnitur.
Anna Ratigowska